Szynka95
Advanced User
- Joined
- May 4, 2008
- Messages
- 373
- Reaction score
- 19
ARTUR CONAN DOYLE
STUDIUM W SZKAR?ACIE
STUDIUM W SZKAR?ACIE
Code:
[B][CENTER]CZ??? PIERWSZA
Przedruk z pami?tnika Johna H. Watsona, doktora medycyny, by?ego lekarza Wojskowej S?u?by Zdrowia.[/CENTER][/B]
[CENTER][B]I. Sherlock Holmes[/B]
W roku 1878 uko?czy?em uniwersytet londy?ski i z dyplomem doktora medycyny w kie- szeni pojecha?em do Netley na kurs chirurg?w wojskowych. Gdy uzupe?ni?em tam swoje wiadomo?ci, przydzielono mnie do Pi?tego Pu?ku Northumberlandzkich Strzelc?w jako m?odszego chirurga. W owym czasie pu?k sta? w Indiach i zanim zd??y?em si? w nim zamel- dowa?, wybuch?a druga wojna afganista?ska1. Po wyl?dowaniu w Bombaju dowiedzia?em si?, ?e m?j korpus prze??czami przedosta? si? g??boko w kraj nieprzyjacielski. W towarzy- stwie wielu oficer?w, kt?rzy znale?li si? w podobnej sytuacji, pogoni?em za swoim korpusem i szcz??liwie dotar?em do Kandaharu, gdzie stawi?em si? w pu?ku i od razu przyst?pi?em do pe?nienia moich nowych obowi?zk?w.
Kampania afganista?ska wielu osobom przynios?a zaszczyty i awanse, dla mnie jednak ob- fitowa?a tylko w nieszcz??cia i kl?ski. Z mojej brygady przeniesiono mnie do Berkshirskich Strzelc?w i z tym pu?kiem uczestniczy?em w nieszcz?snej bitwie pod Maiwand. Wtedy to kula z ci??kiego muszkietu przebi?a mi rami? i nadwer??y?a ko??, naruszaj?c t?tnic? podoboj- czykow?. Niew?tpliwie wpad?bym w r?ce bezlitosnych Ghazi2, gdyby nie po?wi?cenie i od- waga mego ordynansa, Murraya, kt?ry w?adowa? mnie na grzbiet jucznego konia i szcz??liwie przedosta? si? ze mn? do brytyjskich linii.
Os?abionego b?lem i wyczerpanego ci??kimi, d?ugotrwa?ymi trudami, kt?re wypad?o mi znie??, wywieziono mnie z ca?ym transportem rannych do g??wnego szpitala w Peshawurze. Tu przyszed?em nieco do siebie i na tyle podreperowa?em nadw?tlone si?y, ?e mog?em space- rowa? po salach i nawet nieco werandowa?. A? nagle zwali? mnie z n?g tyfus brzuszny, to przekle?stwo naszych indyjskich kolonii. Kilka miesi?cy walczy?em ze ?mierci?, a gdy si? jej wreszcie wymkn??em i zacz??em powraca? do zdrowia, by?em tak s?aby i wycie?czony, ?e komisja lekarska kaza?a mnie niezw?ocznie ewakuowa? do Anglii. Odes?ano mnie wi?c na okr?t wojenny „Orontes” i w miesi?c p??niej wysiad?em na molo w Portsmouth z doszcz?tnie zrujnowanym zdrowiem, ale za to z wspania?omy?lnie udzielonym mi przez rz?d dziewi?cio- miesi?cznym urlopem, abym postara? si? odzyska? stracone si?y.
W Anglii nie mia?em nikogo bliskiego, by?em wi?c wolny jak ptak lub raczej jak cz?owiek z dziennym dochodem jedenastu szyling?w i sze?ciu pens?w. W tych warunkach oczywi?cie ci?gn??o mnie do Londynu, tego wielkiego ?mietniska, kt?re z nieodpart? si?? ci?gnie do sie- bie wszystkich w??cz?g?w i nierob?w z ca?ego Imperium. Tu czas jaki? mieszka?em w hoteli- ku na Strandzie, p?dz?c ?ycie niewygodne i ja?owe, i pozwalaj?c sobie na wydatki o wiele wi?ksze, ni? mog?a znie?? moja kiesze?. Wkr?tce wi?c znalaz?em si? w tak krytycznej sytu- acji finansowej, ?e pozosta?y mi tylko dwa wyj?cia: porzuci? stolic? i wynie?? si? na wie? lub gruntownie zmieni? sw?j styl ?ycia. Wybra?em to drugie i zacz??em zastanawia? si? nad opuszczeniem hotelu i urz?dzeniem si? gdzie? skromniej i taniej.
Tego samego dnia, kiedy powzi??em to postanowienie, sta?em sobie w barze „Criterion”, gdy nagle kto? klepn?? mnie po ramieniu. Odwr?ci?em si? i zobaczy?em m?odego Stamforda, mego asystenta w szpitalu ?w. Bart?omieja w Londynie. Dla cz?owieka samotnego widok znajomej twarzy w d?ungli Londynu jest niema?? rado?ci?. Dawniej ??czy?y mnie do?? obo- j?tne stosunki ze Stamfordem, ale teraz powita?em go entuzjastycznie, a i on ze swej strony
1 Druga wojna afganista?ska wybuch?a w 1878 r., kiedy to Anglia pr?bowa?a powt?rnie podporz?dkowa? sobie ten kraj. Po dwuletnich ci??kich walkach wojska angielskie zmuszone by?y opu?ci? Afganistan, za? rz?d brytyj- ski, jakkolwiek zachowa? kontrol? nad polityk? zagraniczn? Afganistanu, to jednak zmuszony by? uzna? jego suwerenno?? pa?stwow?.
2 Ghazi (arab.) – bohater; tytu? wodz?w muzu?ma?skich, walcz?cych z niewiernymi.
5
wydawa? si? uszcz??liwiony moim widokiem. W radosnym uniesieniu zaprosi?em go na ?nia- danie do restauracji „Holborn” i nie zwlekaj?c wsiedli?my do doro?ki.
– Co si? z panem dzia?o? – zapyta? mnie Stamford z nie ukrywanym zdziwieniem, gdy wlekli?my si? zat?oczonymi ulicami Londynu. – Wysech? pan na szczap? i jest pan br?zowy jak orzech.
W paru s?owach opowiedzia?em mu moje przygody i w?a?nie sko?czy?em, gdy stan?li?my na miejscu.
– Biedaku – powiedzia? wsp??czuj?co, wys?uchawszy moich nieszcz???. – I co pan teraz zamierza?
– Rozgl?dam si? za mieszkaniem – odpowiedzia?em – i staram si? rozstrzygn?? zagadnie- nie, jak tu za tanie pieni?dze wygodnie si? ulokowa?.
– Dziwne – zauwa?y? m?j towarzysz – pan jest dzi? drugim cz?owiekiem, od kt?rego s?y- sz? to samo.
– Kto by? tym pierwszym? – zapyta?em.
– Pewien jegomo??, kt?ry pracuje w chemicznym laboratorium szpitala. Dzi? rano zalewa? si? gorzkimi ?zami, ?e nie mo?e znale?? nikogo, z kim m?g?by do sp??ki wzi?? wygodne mieszkanie, kt?re gdzie? znalaz? i kt?re jest za drogie dla niego samego.
– Na Boga! – wykrzykn??em. – Je?li naprawd? szuka wsp?lnika do mieszkania i komorne- go, to przecie? i mnie o to chodzi. Wol? mieszka? z kim? ni? sam.
M?ody Stamford do?? dziwnie spojrza? na mnie spoza szklanki z winem.
– Gdyby pan zna? Sherlocka Holmesa – zacz?? – mo?e nie uwa?a?by go pan za przyjemne- go towarzysza na codzie?.
– Dlaczego? Co mu mo?na zarzuci??
– Nie powiedzia?em, ?e mo?na mu co? konkretnie zarzuci?. Nie powiedzia?bym, ?e w og?le mo?na mu co? zarzuci?. Tylko jest troch? dziwak... entuzjazmuje si? pewnymi ga??zia- mi wiedzy. Ale to cz?owiek przyzwoity.
– Studiuje medycyn?? – zapyta?em.
– Nie... w?a?ciwie nie wiem, jaki obra? kierunek. Dobrze zna anatomi? i jest pierwszorz?d- nym chemikiem. Ale nigdy chyba systematycznie nie pracowa? nad medycyn?. Jego studia s? chaotyczne i dziwaczne; zebra? olbrzymi zapas oderwanych wiadomo?ci, kt?rymi m?g?by zadziwi? swych profesor?w.
– Nigdy go pan nie pyta?, do czego d??y?
– Nie. To cz?owiek do?? skryty, cho? potrafi si? rozgada?, gdy si? do czego? zapali.
– Bardzo go jestem ciekaw – powiedzia?em. – Skoro ju? mam z kim? mieszka?, to wola?- bym z cz?owiekiem zr?wnowa?onym, o zaci?ciu naukowca. Brak mi si? na znoszenie ha?as?w i niepokoju. Tych, kt?re mia?em w Afganistanie, starczy mi do ko?ca ?ycia. Jak mo?na si? zobaczy? z tym pa?skim znajomym?
– Na pewno jest w laboratorium – odpar? m?j towarzysz. – Albo nie pojawia si? w nim ca?ymi tygodniami, albo pracuje od rana do nocy. Je?li pan chce, mo?emy tam pojecha? zaraz po ?niadaniu.
– Dobrze – odpar?em i zacz?li?my m?wi? o czym? innym.
W drodze do szpitala Stamford podzieli? si? ze mn? paroma bli?szymi wiadomo?ciami o mym przysz?ym wsp??lokatorze.
– Niech pan nie ma do mnie pretensji, je?li pan si? z nim nie zgodzi – m?wi?. – Znam go tylko z przypadkowych spotka? w laboratorium. Propozycja wsp?lnego zamieszkania wysz?a od pana i ja nie bior? za to ?adnej odpowiedzialno?ci.
– Je?eli si? nie zgodzimy, po prostu mo?emy si? rozej?? – odpar?em. – Ale co? mi si? wi- dzi – dorzuci?em patrz?c Stamfordowi prosto w oczy – ?e woli pan umy? r?ce od wszystkie- go. O co chodzi? Czy ten Holmes ma taki niezno?ny charakter? Niech?e pan pu?ci wodze j?zykowi.
6
– Trudno wyja?ni? co? nieuchwytnego – roze?mia? si? Stamford. – Jak dla mnie, Holmes ma za silnie rozwini?t? ?y?k? naukowca... jego zimnokrwisto?? jest ju? cyniczna. Doskonale wyobra?am go sobie daj?cego swemu przyjacielowi dawk? najnowszego ro?linnego alkalo- idu, nie ze z?ej woli, oczywi?cie, lecz tylko z samej ciekawo?ci badacza, kt?ry chce przekona? si?, jak dzia?a trucizna. Ale ?eby odda? mu sprawiedliwo??, dodam, ?e on sam w tym celu r?wnie ?atwo za?y?by trucizn?. Ma po prostu pasj? do wiedzy ?cis?ej.
– C??, to s?uszne.
– Tak, ale u niego ju? przekracza dopuszczalne granice. Bicie trupa kijem w prosektorium nazwa?bym co najmniej cudacznym wybrykiem.
– Bicie trupa!
– Tak. By sprawdzi?, jakie siniaki powstaj? po ?mierci. Widzia?em to na w?asne oczy.
– A m?wi? pan, ?e Holmes nie studiuje medycyny.
– Nie. B?g go wie, co on studiuje. Ale ju? jeste?my na miejscu i wyrobi pan sobie w?asne zdanie o Holmesie.
Skr?cili?my w ma?? uliczk? i w?skimi, bocznymi drzwiami weszli?my do jednego ze skrzyde? wielkiego szpitala. Zna?em ten teren, tote? pewnie szed?em kamiennymi, ponurymi schodami i d?ugim, nie ko?cz?cym si? korytarzem z bielonymi ?cianami i szarobr?zowymi drzwiami. Przy jego ko?cu odbiega?o w bok nisko sklepione odga??zienie, wiod?ce do labo- ratorium chemicznego.
Mie?ci?o si? ono w obszernym pokoju obstawionym i wype?nionym niezliczon? ilo?ci? butli. Tu i tam sta?y szerokie, niskie sto?y, naje?one retortami, prob?wkami i ma?ymi palni- kami Bunsena, p?on?cymi migotliwym, niebieskim p?omieniem.
W laboratorium zastali?my tylko jednego cz?owieka, pochylonego nad odleg?ym sto?em i po uszy zatopionego w pracy. Na odg?os naszych krok?w obejrza? si? i z radosnym krzykiem zerwa? si? na nogi.
– Mam, mam! – wo?a? biegn?c ku nam z prob?wk? w r?ce. – Odkry?em odczynnik na he- moglobin?, tylko na hemoglobin?.
Gdyby by? odkry? ?y?? z?ota, nie cieszy?by si? bardziej.
– Doktor Watson, pan Sherlock Holmes – przedstawi? nas wzajemnie Stamford.
– Dzie? dobry panu – powiedzia? kordialnie Holmes ?ciskaj?c moj? r?k? z si??, o kt?r? bym go nie pos?dzi?. – Jak widz?, wraca pan z Afganistanu.
– Sk?d pan to wie, u licha? – zapyta?em zdziwiony.
– Mniejsza o to – odpar? i zachichota? prawie bezg?o?nie. – M?wimy o hemoglobinie. Chyba pan pojmuje, jakie olbrzymie znaczenie ma moje odkrycie?
– Pod wzgl?dem chemicznym jest ciekawe bez w?tpienia – odpar?em – ale praktycznie...
– Cz?owieku! To? to najwi?kszy od lat wynalazek w medycynie s?dowej. Czy pan nie ro- zumie, ?e daje on nam nieomyln? pr?b? krwawych plam? Niech pan tu przejdzie.
W zapale chwyci? mnie za r?kaw i poci?gn?? do sto?u, przy kt?rym pracowa?.
– We?my troch? ?wie?ej krwi – m?wi? wbijaj?c sobie d?ug? ig?? w palec i wytaczaj?c kilka kropel krwi do prob?wki. – Teraz wlej? te par? kropel do litra wody. Widzi pan: roztw?r wy- gl?da jak czysta woda. Stosunek nie mo?e by? wi?kszy jak jeden do miliona, ale mimo tego jestem pewien, ?e pr?ba si? uda.
M?wi?c to wrzuci? do naczynia kilka jakich? kryszta?k?w, a potem dola? par? kropel prze- zroczystego p?ynu. W jednej chwili woda przybra?a ciemnoczerwony kolor, a na dnie naczy- nia pocz?? si? zbiera? br?zowy osad.
– Ha! ha! – wo?a? Holmes klaszcz?c w d?onie i ciesz?c si? jak dziecko z nowej zabawki. – No i co pan o tym my?li?
– Bardzo subtelna reakcja – zauwa?y?em.
– Pi?kna, przepi?kna! Dawna metoda przy u?yciu gwajakolu by?a niepewna i niezwykle prymitywna. Tak samo – mikroskopowe badanie na cz?steczki krwi. W dodatku to ostatnie
7
nie daje ju? ?adnego wyniku przy plamach sprzed paru godzin. Moja za? metoda jest skutecz- na zar?wno przy starych, jak przy nowych plamach. Gdyby znano j? ju? przedtem, setki ludzi, bezkarnie teraz spaceruj?cych po ?wiecie, zap?aci?oby od dawna za swe zbrodnie.
– No, no – mrukn??em pod nosem.
– W kryminalistyce stale mamy do czynienia z tym zagadnieniem. Podejrzewamy kogo? o zab?jstwo w kilka miesi?cy po wykryciu zbrodni. Badamy bielizn? i ubranie podejrzanego i znajdujemy br?zowe plamy. Czy s? to ?lady b?ota, rdzy, a mo?e plamy po owocach albo ja- kie? inne? Niejeden ekspert g?owi? si? nad tym, a dlaczego? Bo nie mieli?my pewnego spraw- dzianu. Teraz mamy sprawdzian Sherlocka Holmesa i zapomnimy o tych trudno?ciach.
W oczach b?yszcza?a mu rado??, r?k? przy?o?y? do serca i sk?oni? si?, jakby odpowiada? na huczne brawa wyimaginowanych t?um?w.
– Trzeba panu pogratulowa? – powiedzia?em zaskoczony jego entuzjazmem.
– W zesz?ym roku we Frankfurcie g?o?na by?a sprawa von Bischoffa. Gdyby w?wczas znano m?j odczynnik, wisia?by niechybnie. A poza nim Mason z Bradford, os?awiony M?ller, Lefevre z Montpellier i Samson z Nowego Orleanu. Mog? przytoczy? dziesi?tki spraw, w kt?rych m?j odczynnik odegra?by decyduj?c? rol?.
– Jest pan naprawd? ?ywym rejestrem zbrodni – roze?mia? si? Stamford. – M?g?by pan wydawa? kryminaln? gazet?. Niech j? pan nazwie „Retrospektywne Wiadomo?ci Policyjne”.
– By?aby to bardzo ciekawa lektura – zauwa?y? Sherlock Holmes zalepiaj?c plastrem rank? na palcu. – Musz? by? ostro?ny – ci?gn?? dalej, z u?miechem zwracaj?c si? do mnie – bo wiecznie si? grzebi? w truciznach.
Wyci?gn?? r?k? i zauwa?y?em, ?e pokrywa?y j? podobne plastry, a nask?rek prze?arty by? ostrym kwasem.
– Przychodzimy w pewnej sprawie – powiedzia? Stamford siadaj?c na wysokim sto?ku o trzech nogach i stop? popychaj?c ku mnie podobny sto?ek. – Ten oto m?j przyjaciel szuka jakiego? locum. A ?e si? pan niedawno ?ali? na brak wsp?lnika do mieszkania, przysz?o mi na my?l, by pan?w pozna? ze sob?.
Sherlock Holmes wydawa? si? uszcz??liwiony perspektyw? zamieszkania ze mn?.
– Mam upatrzone mieszkanko na Baker Street – powiedzia?. – Jak wymarzone dla nas. Czy pan znosi zapach mocnego tytoniu?
– Sam pal? machork? – odpowiedzia?em.
– Doskonale. Mam te? du?o chemikalii i nieraz robi? do?wiadczenia. Czy to panu nie prze- szkadza?
– Absolutnie.
– Hm... zastan?wmy si? nad mymi dalszymi wadami. Czasem miewam napady chandry i ca?ymi dniami nie odzywam si? s?owem do nikogo. Niech pan wtedy nie my?li, ?e si? bocz? na pana. Trzeba mnie tylko zostawi? w spokoju i samo przejdzie. A teraz: co pan powie o sobie? Dobrze jest pozna? si? z najgorszej strony, gdy si? ma razem zamieszka?.
Roz?mieszy?o mnie to wzajemne badanie.
– Mam szczeniaka buldoga – powiedzia?em – i moje rozhu?tane nerwy nie znosz? ha?asu. Wstaj?, kiedy mi si? podoba, o najbardziej nieprawdopodobnych godzinach, i jestem nie- zmiernie leniwy. Poza tym mam du?o innych wad, gdy jestem zdrowy, ale w obecnej chwili te s? najwa?niejsze.
– Czy gr? na skrzypcach zalicza pan do ha?asu? – zapyta? Holmes z niepokojem.
– To zale?y od graj?cego – odpar?em. – Dobra gra na skrzypcach to ukojenie dla nerw?w, gdy z?a...
– No to w porz?dku – wykrzykn?? ?miej?c si? rado?nie. – S?dz?, ?e mo?emy uwa?a? spra- w? za ubit?... oczywi?cie, je?eli mieszkanie b?dzie panu odpowiada?.
– Kiedy mo?emy je obejrze??
8
– Niech pan tu wpadnie po mnie jutro w po?udnie. P?jdziemy razem i wszystko za?atwimy
– odrzek?.
– ?wietnie. Jutro w po?udnie – odpowiedzia?em wymieniaj?c z nim u?cisk d?oni. Zostawili?my Holmesa nad jego prac? w laboratorium i poszli?my w kierunku mego hote-
lu.
– Ale, ale – powiedzia?em nagle, przystaj?c i zwracaj?c si? do Stamforda – sk?d on wie, u
licha, ?e wr?ci?em z Afganistanu?
M?j towarzysz u?miechn?? si? zagadkowo.
– To jest w?a?nie to, co w nim zadziwia – powiedzia?. – Wielu ludzi chcia?oby wiedzie?, jak on dochodzi do podobnych odkry?.
– Aa... tajemnica? – zawo?a?em zacieraj?c r?ce. – To bardzo podniecaj?ce. Doprawdy, je- stem panu wdzi?czny, ?e pan nas ze sob? zetkn??. Wie pan, „Poznaj?c cz?owieka, poznaje si? ludzko??”.
– A wi?c musi go pan bli?ej pozna? – powiedzia? Stamford, ?egnaj?c si? ze mn?. – Nie b?- dzie to ?atwe. Za?o?? si?, ?e pr?dzej on pozna pana, ni? pan jego. Do widzenia!
– Do widzenia! – odpowiedzia?em i wr?ci?em do hotelu niezmiernie zaintrygowany now? znajomo?ci?.
[/CENTER]
Code:
[CENTER][B]II. Sztuka dedukcji[/B]
Nazajutrz spotkali?my si?, jak by?o um?wione, i obejrzeli?my mieszkanie przy Baker Stre- et 221 b, o kt?rym Holmes m?wi? przy naszej pierwszej rozmowie. Mieszkanko sk?ada?o si? z dw?ch wygodnych sypialni i jednego wsp?lnego pokoju, du?ego, weso?ego, przyjemnie ume- blowanego i jasnego dzi?ki dw?m szerokim oknom. By?o tak mi?e pod ka?dym wzgl?dem, a cena podzielona na p?? tak przyst?pna, ?e z miejsca dobili?my targu i obj?li?my je w posiada- nie. Tego samego wieczoru przenios?em moje manatki z hotelu, a Sherlock Holmes wprowa- dzi? si? z kuframi i walizami nast?pnego ranka. Ze dwa dni zaj??o nam wypakowywanie na- szych rzeczy i wygodne urz?dzanie si? na nowym miejscu. Sko?czywszy z tym, powoli za- cz?li?my z?ywa? si? z nowymi warunkami i otoczeniem.
Holmes by? ?atwy w po?yciu. Charakter mia? do?? spokojny i zr?wnowa?ony. O dziesi?tej przewa?nie ju? le?a? w ???ku, a wstawa?, jad? ?niadanie i wychodzi?, gdy jeszcze spa?em. Cza- sem ca?e dnie sp?dza? w laboratorium lub w prosektorium, a niekiedy na d?ugich spacerach – jak si? domy?lam – po najn?dzniejszych przedmie?ciach Londynu. W przyst?pach pracowito- ?ci by? niesamowicie czynny, ale od czasu do czasu nachodzi?o go lenistwo i w?wczas wyle- giwa? si? na kanapie w naszym saloniku, nie ruszaj?c palcem od rana do nocy i milcz?c jak zakl?ty. Spojrzenie wtedy mia? tak szkliste, ?e pos?dzi?bym go o u?ywanie jakiego? narkoty- ku, gdyby temu nie przeczy? jego umiarkowany i wysoce moralny tryb ?ycia.
Z up?ywem czasu ros?o moje zainteresowanie Holmesem i celem, kt?ry sobie w ?yciu ob- ra?. Ju? swoim wygl?dem musia? przyci?gn?? uwag? przypadkowego nawet obserwatora. Wysoki ponad sze?? st?p, wydawa? si? jeszcze wy?szy przez sw? niezwyk?? chudo??. Spoj- rzenie, ostre i przenikliwe, zmienia?o si? tylko w okresie wspomnianych napad?w apatii. Cienki orli nos nadawa? jego twarzy wyraz czujny i stanowczy. Podbr?dek mia? wystaj?cy i kwadratowy, typowy dla ludzi o mocnym charakterze. R?ce stale splamione by?y atramentem i chemikaliami, a przecie? – jak nieraz mog?em to zauwa?y?, gdy manipulowa? przy swych kruchych naukowych narz?dziach – dotyk mia? czu?y i delikatny.
Czytelnik mo?e mnie pos?dzi? o wtykanie nosa w cudze sprawy, kiedy wyznam, jak bar- dzo Holmes mnie zaciekawia? i ?e cz?sto usi?owa?em przenikn?? zas?on? skryto?ci, kt?r? si? otacza?. Ale przed wydaniem tego wyroku prosz? wzi?? pod uwag?, ?e p?dzi?em wtedy ja?o- we ?ycie i nie mia?em ?adnych zainteresowa?. Schorowany i s?aby, mog?em wychodzi? tylko przy pi?knej pogodzie, a nie mia?em ?adnych przyjaci??, kt?rzy by rozerwali mnie odwiedzi- nami i urozmaicili szarzyzn? dnia. W tych warunkach z zapa?em chwyci?em si? tej niewielkiej tajemnicy, jaka otacza?a mego towarzysza, i du?o czasu po?wi?ci?em pr?bom rozwik?ania jej. Holmes nie studiowa? medycyny. Odpowiadaj?c na moje pytanie potwierdzi? tylko opini? Stamforda. Nie czyta? systematycznie niczego, co by wskazywa?o, ?e ubiega si? o jaki? sto- pie? naukowy czy te?, ?e uznan? powszechnie drog? zamierza wej?? w grono uczonych. Jed- nak?e jego zami?owanie do niekt?rych ga??zi wiedzy by?o zastanawiaj?ce, a posiadane wia- domo?ci, z do?? zreszt? dziwnych dziedzin, tak rozleg?e i dok?adne, ?e wprawi?o mnie to w zdumienie. ?aden cz?owiek na ?wiecie nie pracowa?by tak bardzo i nie zdoby?by a? tylu szczeg??owych wiadomo?ci, gdyby mu nie przy?wieca? jaki? cel. Ludzie czytaj?cy chaotycz- nie rzadko kiedy zdobywaj? konkretne wiadomo?ci. Nikt nie b?dzie obarcza? umys?u drobia-
zgami; chyba ?e go do tego sk?aniaj? powa?ne powody.
10
Ale nie mniej zastanawiaj?ca by?a te? ignorancja Holmesa. Na literaturze wsp??czesnej, filozofii i polityce nie zna? si? prawie wcale. Gdy mu zacytowa?em Tomasza Carlyle'a3, za- pyta? naiwnie, kto to by? i czego dokona?. Ale moje zdumienie dosz?o do zenitu, gdy wypad- kowo odkry?em, ?e nic nie s?ysza? o teorii Kopernika i o systemie s?onecznym. Wprost nie mie?ci?o mi si? w g?owie, ?e cywilizowany cz?owiek w dziewi?tnastym wieku mo?e nie wie- dzie?, i? ziemia obraca si? wok?? s?o?ca!
– Wydaje si? pan zaskoczony – rzek? Holmes u?miechaj?c si? na widok mej zdziwionej miny. – Teraz, kiedy ju? wiem, postaram si? jak najpr?dzej o tym zapomnie?.
– Zapomnie?!
– Widzi pan – t?umaczy? mi – uwa?am, ?e umys? ludzki to pusty pokoik, kt?ry powinno si? umeblowa? wed?ug w?asnego wyboru. Szaleniec wpakuje we? wszystkie napotkane graty, a naprawd? mu potrzebne pozapycha gdzie? po k?tach albo w najlepszym razie pomiesza z in- nymi i nigdy nie b?dzie ich mia? pod r?k?. Natomiast wytrawny rzemie?lnik na polu pracy umys?owej przebiera w tym, co pcha do m?zgu. Nie chce on niczego pr?cz potrzebnych mu narz?dzi, ale te za to ma w pe?nym komplecie i we wzorowym porz?dku. Pope?niamy b??d my?l?c, ?e ten ma?y pokoik ma elastyczne ?cianki i ?e da si? go do woli poszerza?. Je?li na to liczymy, przyjdzie dzie?, kiedy oka?e si?, ?e przez jak?? dodatkow? wiedz? zapomnieli?my czego? ongi dobrze znanego. Dlatego nies?ychanie wa?ne jest, ?eby nie da? niepotrzebnym wiadomo?ciom wypchn?? potrzebne.
– Dobrze, ale uk?ad s?oneczny...
– A c?? on mnie obchodzi! – niecierpliwie przerwa? mi Holmes. – Twierdzi pan, ?e kr?ci- my si? doko?a s?o?ca. Dla mnie i dla mojej pracy by?oby to oboj?tne, gdyby?my si? obracali nawet ko?o ksi??yca.
Na ko?cu j?zyka ju? mia?em pytanie, co to jest za praca, ale co? w jego zachowaniu ostrzeg?o mnie, ?e wzi??by mi je za z?e. Zastanowi?em si? jednak nad t? wymian? zda? i pr?- bowa?em z niej co? wywnioskowa?. Powiedzia?, ?e nie dba o wiadomo?ci, kt?re nie dotycz? jego pracy. A zatem to, co wie, musi si? z ni? ?ci?le ??czy?. Wyliczy?em sobie w pami?ci wszystkie dziedziny wiedzy, w kt?rych by? wyj?tkowo mocny. Wzi??em nawet o??wek i spi- sa?em je. Nie mog?em powstrzyma? u?miechu, gdy po sko?czeniu spojrza?em na spis. Oto on:
S h e r l o c k H o l m e s –
z a k r e s y j e g o w i e d z y:
1 Znajomo?? literatury – ?adna;
2 „ filozofii – ?adna;
3 „ astronomii – ?adna;
4 „ polityki – s?aba;
5 „ botaniki – niejednolita. Dobra w belladonie, opium i wszystkich truciznach. ?ad- na w praktycznym ogrodnictwie;
6 „ geologii – praktyczna, lecz ograniczona. Od jednego rzutu oka rozpoznaje gleby. Gdy wraca?em ze spacer?w, pokazywa? plamy na moich spodniach i z koloru okre?la?, z jakich dzielnic Londynu pochodz?;
7 „ chemii – g??boka;
8 „ anatomii – poprawna, cho? nie usystematyzowana;
9 „ literatury kryminalnej – zadziwiaj?ca. Zna chyba ka?dy szczeg?? zbrodni, jakie po- pe?niono w tym wieku;
10 Dobrze gra na skrzypcach;
11 Jest do?wiadczonym zapa?nikiem w walce na kije, bokserem i szermierzem;
12 Dobrze orientuje si? w brytyjskim prawie.
3 Tomasz C a r l y l e (1795–1881) – szkocki pisarz i historyk.
11
Kiedy doszed?em do tego miejsca, zdesperowany, wrzuci?em moj? list? w ogie? i pogr?- ?y?em si? w my?lach.
Gdybym m?g? odkry?, do czego ten cz?owiek zmierza, jak godzi ze sob? wszystkie wia- domo?ci i do czego s? mu one potrzebne!... A mo?e da? sobie z tym spok?j...
Napomkn??em o jego grze na skrzypcach. Ta gra by?a godna uwagi, ale r?wnie dziwaczna jak wszystko co Holmes robi?. Mog? powiedzie?, ?e dobrze radzi? sobie z trudnymi rzeczami i mia? do?? du?y repertuar, bo nieraz na moj? pro?b? gra? mi pie?ni Mendelsohna i inne og?lnie lubiane utwory. Ale pozostawiony samemu sobie rzadko kiedy gra? znane melodie, czy ucie- ka? si? w og?le do muzyki. Wieczorem, odchylony w fotelu, siedzia? z zamkni?tymi oczami i niedbale wodzi? smyczkiem po strunach skrzypiec le??cych w poprzek kolan. Czasem wydo- bywa? z nich tony d?wi?czne i melancholijne, czasem – fantastyczne i weso?e. Odzwiercie- dla?y one jego my?li, ale absolutnie nie mog?em okre?li?, czy dopomaga?y mu w rozmy?la- niach, czy te? by?y odbiciem chwilowego nastroju. Na pewno bym zaprotestowa? przeciw tym dra?ni?cym popisom, gdyby nie to, ?e zawsze ko?czy?y si? one ca?? seri? szybko nast?puj?- cych po sobie, moich ulubionych utwor?w, odegranych jako rekompensata za pr?b? nerw?w. W pierwszym tygodniu naszego wsp?lnego zamieszkania nikt nas nie odwiedza? i ju? po- cz??em my?le?, ?e m?j towarzysz jest r?wnie samotny jak ja. Ale okaza?o si?, ?e ma rozleg?e znajomo?ci, i to w r??nych sferach. Trzy czy cztery razy w jednym tygodniu przyszed? do niego pewien niski, blady, ciemnooki pan o lisiej twarzy, kt?rego mi przedstawiono jako pana Lestrade'a. Pewnego ranka zajrza?a m?oda, szykowna dziewczyna i siedzia?a u Holmesa z p?? godziny albo i wi?cej. Tego samego popo?udnia odwiedzi? go szpakowaty zaniedbany jego- mo??, przypominaj?cy ?ydowskiego przekupnia i zdradzaj?cy niezwyk?e zdenerwowanie, a zaraz po nim przysz?a jaka? niechlujna, starsza kobieta. Kiedy indziej starszy, siwy pan przy- by? na d?u?sz? rozmow?, a zn?w innym razem zaj?? mego wsp??towarzysza tragarz kolejowy w welwetowym mundurze. Przy ukazaniu si? takiej bli?ej nieokre?lonej osobisto?ci Holmes prosi? mnie, by mu pozostawi? bawialni?; zabiera?em si? wi?c i odchodzi?em do swej sypialni. Holmes za ka?dym razem t?umaczy? si? przede mn?: „Musz? u?y? tego pokoju jako gabinetu, bo to s? moi klienci”. Zn?w nadarza?a si? okazja, by go zapyta? prosto z mostu, czym si? zajmuje, ale znowu delikatno?? nie pozwoli?a mi si? wtr?ca? w cudze sprawy. Przypuszcza- ?em, ?e Holmes dla jakich? wa?kich przyczyn, nie chce si? zdradzi?, ale niebawem on sam, z
w?asnej woli, rozwia? moje podejrzenia.
W dniu czwartego marca, a mam powody, by dobrze pami?ta? t? dat?, wsta?em nieco wcze?niej i zasta?em Holmesa przy ?niadaniu. Nasza gospodyni tak si? ju? przyzwyczai?a do mojego p??nego wstawania, ?e nie nakry?a dla mnie ani nie przygotowa?a kawy. Z niczym nie usprawiedliwionym rozdra?nieniem, w?a?ciwym rodowi ludzkiemu, zadzwoni?em i kr?tko powiadomi?em j?, ?e ju? jestem. Potem wzi??em ze sto?u jakie? czasopismo i spr?bowa?em skr?ci? sobie czas czytaniem. Holmes w milczeniu chrupa? grzank?. Jeden z artyku??w w cza- sopi?mie by? zakre?lony i oczywi?cie zacz??em od niego.
Zaznaczony artyku? nosi? nieco pretensjonalny tytu?: „Ksi?ga ?ycia”, a jego autor stara? si? wykaza?, ?e cz?owiek spostrzegawczy mo?e si? wiele dowiedzie?, systematycznie i uwa?nie obserwuj?c otoczenie. W artykule uderzy?o mnie przedziwne pomieszanie bystro?ci i absurdu. Rozumowanie by?o ?cis?e i ?ywe, lecz wnioski wydawa?y si? naci?gni?te i przesadne. Autor twierdzi?, ?e z przelotnego wyrazu twarzy, grymasu czy spojrzenia mo?na wyczyta? najtaj- niejsze my?li. Utrzymywa?, ?e wytrawny i przenikliwy obserwator nie da si? niczym zwie??. Jego wnioski b?d? r?wnie niezawodne jak twierdzenia Euklidesa, a wyniki, do kt?rych doj- dzie, wydadz? si? nie wtajemniczonym tak zadziwiaj?ce, ?e dop?ki nie poznaj? jego metody, uwa?a? go b?d? za czarownika.
„Z istnienia kropli wody – pisa? autor artyku?u – logicznie rozumuj?cy cz?owiek wydedu- kuje mo?liwo?? istnienia Oceanu Atlantyckiego czy Niagary, cho? nigdy ich nie widzia? ani o nich s?ysza?. Ca?e ?ycie to jeden wielki ?a?cuch, kt?rego istot? mo?emy pozna? po jednym
12
ogniwie. Tak jak wszystkie inne sztuki, wiedza dedukcji i analizy daje si? posi??? tylko po d?ugich i cierpliwych studiach, a ?ycie ludzkie jest za kr?tkie, by zwyk?y ?miertelnik m?g? w niej doj?? do doskona?o?ci. Zanim si?gnie si? do najtrudniejszych zagadnie? natury moralnej i rozumowej, adept tej sztuki winien zacz?? od prostszych problem?w. Przy spotkaniu z bli?- nim niech si? stara od pierwszego wejrzenia odgadn?? jego zaw?d i koleje losu. Cho? takie ?wiczenie mo?e si? wyda? dziecinne, zaostrza ono spostrzegawczo?? i uczy, na co patrze?. Z paznokci, z r?kaw?w marynarki, z but?w, spodni na kolanach, ze zgrubienia nask?rka na pal- cach wskazuj?cym i wielkim, z miny i z mankiet?w koszuli – z ka?dej z tych rzeczy mo?na jasno odczyta? zaw?d cz?owieka. Trudno sobie wyobrazi?, by te po??czone cechy mog?y zwie?? wprawnego obserwatora”.
– C?? to za androny! – wykrzykn??em ciskaj?c z rozmachem pismo na st??. – Nigdy jesz- cze nie czyta?em podobnych bzdur.
– O co chodzi? – zapyta? Sherlock Holmes.
– O ten artyku? – odpar?em i zabieraj?c si? do jajek na mi?kko, wskaza?em ?y?k? pismo. – Z podkre?lenia widz?, ?e pan go czyta?. Nie przecz?, ?e jest ?ywo napisany. Lecz mimo to mnie z?o?ci. Niew?tpliwie pisa? go jaki? teoretyk, kt?ry w wygodnym fotelu i zaciszu swego gabinetu p?odzi zr?czne paradoksy. To nie ma nic wsp?lnego z ?yciem. Chcia?bym go zoba- czy? na ?awce trzeciej klasy kolei podziemnej, udzielaj?cego wyja?nie? o zawodach wszyst- kich wsp??podr??nych. Za?o?? si? o tysi?c funt?w, ?e niczego nie powie trafnie.
– I przegra pan – spokojnie powiedzia? Holmes. – A artyku? ja pisa?em.
– Pan?!
– Tak, ja. Mam dar zar?wno obserwacji, jak i dedukcji. Pogl?dy, kt?re tu wyrazi?em i kt?re wydaj? si? panu tak utopijne, w gruncie rzeczy s? niezwykle praktyczne... tak dalece prak- tyczne, ?e ?yj? z nich.
– W jaki spos?b? – zapyta?em mimo woli.
– Mam sw?j w?asny zaw?d. My?l? – jedyny na ?wiecie. Jestem detektywem-doradc?, je?li pan wie, co to znaczy. Tu, w Londynie, mamy bardzo wielu detektyw?w rz?dowych i nie- mniejsz? ilo?? – prywatnych. Gdy zgubi? si? w jakiej? sprawie, przychodz? do mnie, a ja na- prowadzam ich na w?a?ciwy ?lad. Wtajemniczaj? mnie we wszystkie fakty i zwykle udaje mi si?, dzi?ki znajomo?ci historii zbrodni, wskaza? im prawid?ow? drog?. Wszystkie przest?p- stwa maj? jakie? „rodzinne” podobie?stwo i gdy si? zna jak w?asne pi?? palc?w szczeg??y tysi?ca zbrodni, dziwnym by by?o nie rozwik?a? tysi?c pierwszej. Lestrade to znany detektyw, ale ostatnio utkn?? przy sprawie fa?szerstwa i dlatego przyszed? do mnie.
– A ci inni ludzie?
– Przewa?nie przysy?aj? ich agencje prywatne.
Wszyscy popadli w jakie? k?opoty i pragn?, by im co? nieco? wyja?ni?. Ja wys?uchuj? ich historii, oni – moich komentarzy i inkasuj? honorarium.
– M?wi pan – rzek?em – ?e nie opuszczaj?c swego pokoju potrafi pan rozwik?a? zagadk?, z kt?r? inni nie mog? sobie poradzi?, cho? osobi?cie i na miejscu zetkn?li si? ze wszystkimi szczeg??ami?
– Tak. Mam pod tym wzgl?dem jak?? intuicj?. Od czasu do czasu nawinie mi si? sprawa bardziej skomplikowana, wtedy musz? si? ra?niej zakrz?tn?? i zobaczy? wszystko na w?asne oczy. Widzi pan, mam spory zas?b specjalnych wiadomo?ci, kt?re puszczam w ruch, co zna- komicie u?atwia mi zadanie. Te zasady dedukcji wy?uszczone w artykule, kt?ry zas?u?y? sobie na pa?sk? pogard?, s? dla mnie nieocenione w mej pracy. Obserwacja to moja druga natura. Wydawa? si? pan zaskoczony, gdy przy pierwszym naszym spotkaniu powiedzia?em, ?e wraca pan z Afganistanu.
– Musiano panu o tym powiedzie?.
– Nic podobnego. Ja wiedzia?em, ?e pan wraca z Afganistanu. Wytrenowane my?li tak szybko biegn?, ?e dochodz? do pewnego wniosku sam nie wiedz?c jak i kiedy. Ale po?rednia
13
droga oczywi?cie istnieje. W pa?skim przypadku te po?rednie etapy tak wygl?da?y: Oto typ lekarza, lecz z wojskowym zaci?ciem. A wi?c – lekarz wojskowy. Musia? przyby? z po?udnia, bo jest bardzo ?niady, a ta ?niado?? nie jest naturaln? barw? sk?ry, kostki u r?k bowiem ma bia?e. Jego twarz wyra?nie m?wi o przebytych trudach i chorobie. Jest ranny w lew? r?k?, gdy? trzyma j? nienaturalnie i sztywno. Gdzie? pod r?wnikiem angielski lekarz wojskowy m?g? wycierpie? wiele trud?w i zosta? ranny w r?k?? Oczywi?cie w Afganistanie. Nie zaj??o mi to nawet sekundy. I wtedy powiedzia?em, ?e wr?ci? pan z Afganistanu, co bardzo pana zdziwi?o.
– Wszystko to brzmi bardzo prosto – powiedzia?em z u?miechem. – Przywodzi mi pan na my?l Dupina z opowiadania Edgara Allana Poe. Nawet nie przypuszcza?em, ?e takie postacie mog? istnie? w ?yciu.
Sherlock Holmes wsta? i zapali? fajk?.
– S?dzi pan, zapewne, ?e pochlebia mi por?wnanie z Dupinem? Ja jednak my?l?, ?e by? on do?? miernym typem. Ten jego trick, gdy po kwadransie milczenia wdziera si? trafn? uwag? w my?l przyjaciela, jest bardzo efektowny, ale i powierzchowny. Niew?tpliwie mia? on ge- nialne zdolno?ci analityczne, ale nie by? takim fenomenem, jak Poe sobie wyobra?a?.
– Czyta? pan powie?? Gaboriau? – zapyta?em. – Czy Lecoq odpowiada pa?skiemu poj?ciu o detektywie?
Sherlock Holmes u?miechn?? si? ironicznie.
– Lecoq by? n?dznym partaczem – powiedzia? gniewnie. – Mia? tylko jedn? dobr? stron? – energi?. Niedobrze mi si? robi, kiedy czytam t? ksi??k?. Chodzi?o o to, jak zidentyfikowa? nieznanego wi??nia. Ja upora?bym si? z tym w dwadzie?cia cztery godziny. Lecoq potrzebo- wa? sze?ciu miesi?cy czy co? w tym rodzaju. Mo?na by z tego u?o?y? podr?cznik dla detek- tyw?w, jak unika? b??d?w.
Troch? mnie dotkn?? pogardliwy spos?b, w jaki Holmes skrytykowa? moich dw?ch ulu- bionych bohater?w. Stan??em przed oknem i patrzy?em na ruchliw? ulic?.
Mo?e to i nieg?upi facet – pomy?la?em – ale nies?ychanie zarozumia?y.
– Dzi? ju? nie ma prawdziwych zbrodni ani wytrawnych zbrodniarzy – m?wi? Holmes za- czepnie. – W naszym zawodzie rozum przesta? by? potrzebny. Wiem, ?e mam go dosy?, by sta? si? s?awnym. Jeszcze nikt na ?wiecie, czy to teraz czy dawniej, nie w?o?y? tyle naukowej pracy i tyle wrodzonego talentu w sztuk? kryminalnej dedukcji, co ja. I z jakim wynikiem? Nie ma ?adnej zagadkowej zbrodni do wyja?nienia poprzez dedukcj?. Najwy?ej jakie? mierne partactwo o motywach tak przejrzystych, ?e byle urz?dnik ze Scotland Yardu je odgadnie.
Z?o?ci?a mnie ta bezgraniczna pewno?? siebie. Wola?em wi?c zmieni? temat.
– Ciekaw jestem, czego szuka ten jegomo?? – powiedzia?em wskazuj?c na krzepkiego m??czyzn?, ubranego z prostacka, kt?ry szed? wolno drug? stron? ulicy i z zafrasowan? min? patrza? na numery dom?w. W r?ku trzyma? du??, niebiesk? kopert?, kt?r? najwidoczniej ni?s? do kogo?.
– My?li pan o tym dymisjonowanym sier?ancie piechoty morskiej? – zapyta? Sherlock
Holmes.
Samochwa? i blagier – zdecydowa?em. – Wie, ?e nie mog? tego sprawdzi?.
Ledwie zd??y?em to pomy?le?, gdy obserwowany przez nas cz?owiek zobaczy? numer nad drzwiami naszego domu i przebieg? jezdni?. Us?yszeli?my gromkie stukanie do drzwi, baso- wy g?os dolatuj?cy z parteru i ci??kie kroki na schodach.
– Do pana Sherlocka Holmesa – powiedzia? m??czyzna wchodz?c do pokoju i podaj?c list memu przyjacielowi.
Trafi?a mi si? okazja przy?apania Holmesa. Nie pomy?la? o tym, gdy na chybi? trafi? wy- snu? swe wnioski.
– Pozwoli pan, m?j przyjacielu, ?e zapytam, czym pan jest z zawodu – powiedzia?em naj- uprzejmiej.
14
– Pos?a?cem, prosz? pana – odpar? szorstko – mundur jest w naprawie.
– A czym pan by? przedtem? – pyta?em dalej z tajon? z?o?liwo?ci?, spogl?daj?c na mojego towarzysza.
– Sier?antem, panie. W kr?lewskiej piechocie morskiej. Nie b?dzie odpowiedzi? Rozkaz! Trzasn?? obcasami, zasalutowa? i wyszed?.
[/CENTER]
Code:
[CENTER][B]III. Tajemnica Lauriston Gardens[/B]
Przyznaj?, ?e oszo?omi? mnie ten nowy dow?d praktycznej przydatno?ci pogl?d?w mego wsp??lokatora. M?j szacunek do jego analitycznych talent?w znacznie wzr?s?. W g??bi duszy kry?em jednak podejrzenie, ?e ukartowa? t? ca?? histori?, by mnie zadziwi?, chocia? nie mo- g?em poj??, na co by mu si? to zda?o. Gdy spojrza?em na niego, sko?czy? w?a?nie czyta?. Wzrok mia? szklany i nieprzytomny jak zawsze w chwilach zadumy.
– Jak?e, u licha, pan to wywnioskowa??! – zawo?a?em.
– Wywnioskowa?em, co? – spyta? niecierpliwie.
– No to, ?e jest dymisjonowanym sier?antem piechoty morskiej.
– Nie mam czasu na g?upstwa – odpar? ostro. I po chwili dorzuci? z u?miechem: – Prosz? mi wybaczy? moje rozdra?nienie. Przerwa? mi pan tok my?li. Ale mo?e to i lepiej. A wi?c nie m?g?by pan pozna?, ?e to dawny sier?ant piechoty morskiej?
– Nie, w ?adnym wypadku.
– ?atwiej by?o wtedy wiedzie?, ni? teraz wyja?ni?, sk?d wiedzia?em. Mo?e i panu by?oby trudno wyt?umaczy?, ?e dwa razy dwa to cztery, cho? pan wie to na pewno. Nawet przez ulic? mog?em dostrzec wielk?, niebiesk? kotwic? wytatuowan? na jego r?ce. To pachnia?o morzem. Mia? ?o?niersk? postaw? i regulaminowe bokobrody. A zatem marynarz. Cechowa?o go po- czucie w?asnej godno?ci i co? rozkazuj?cego w twarzy. Musia? pan chyba widzie?, jak trzyma? g?ow? i jak macha? lask?. Zr?wnowa?ony, budz?cy respekt m??czyzna, do tego w ?rednim wieku... to wszystko powiedzia?o mi, ?e by? sier?antem.
– Nadzwyczajne! – wykrzykn??em.
– Nic wielkiego – powiedzia? Holmes, jednak wida? by?o po nim, ?e radowa? go m?j za- chwyt i zdziwienie. – Przed chwil? powiedzia?em, ?e teraz nie ma ju? prawdziwych zbrodnia- rzy. Zdaje si?, ?e si? myli?em... Niech pan spojrzy!
Poda? mi list przyniesiony przez pos?a?ca.
– Niemo?liwe! – wykrzykn??em przebiegaj?c list oczami. – To straszne!
– W ka?dym razie niepowszednie – spokojnie zauwa?y? Holmes. – Czy zechce pan prze- czyta? mi list g?o?no?
Oto, co przeczyta?em:
S z a n o w n y p a n i e!
W nocy wydarzy?a si? brzydka historia na Lauriston Gardens nr 3, niedaleko Brixton Road. Policjant w czasie obchodu zobaczy? tam ?wiat?o oko?o drugiej w no- cy, wyda?o mu si? to podejrzane, bo wiedzia?, ?e dom stoi pustk?. Drzwi znalaz? otwarte, a we frontowym pokoju, zupe?nie pustym, ujrza? zw?oki dobrze ubranego m??czyzny. W kieszeni trupa znalaz? wizyt?wk? z nazwiskiem „Enoch J. Drebber, Cleveland, Ohio. USA”. Nic nie wskazuje na mord rabunkowy, nie mo?na te? ustali? przyczyny zgonu. W pokoju s? ?lady krwi, ale na ciele nie ma ?adnych ran. Zupe?nie nie rozumiemy, jak zmar?y dosta? si? do pustego domu. Ca?a sprawa jest bardzo za- gadkowa. Gdyby si? pan tu wybra?, zastanie mnie pan na miejscu do dwunastej. Wszystko pozostawi? tak, jak by?o, i niczego nie rusz?, zanim nie otrzymam od pana wiadomo?ci. Gdyby pan nie m?g? przyj??, przedstawi? panu wszystkie fakty bardziej szczeg??owo, bo radbym wys?ucha? pa?skiej opinii.
Z powa?aniem
Tobiasz Gregson
16
– Gregson jest najzr?czniejszym detektywem Scotland Yardu – zauwa?y? Holmes. – On i Lestrade to najlepsi ze z?ych. Obaj s? energiczni i szybcy w dzia?aniu, ale diabelnie zrutyni- zowani. A poza tym maj? ze sob? na pie?ku. S? tak o siebie zazdro?ni jak dwie pi?kne ko- biety. B?dzie z czego si? po?mia?, je?li ich obu zaprz?gni?to do tej sprawy.
Dziwi?a mnie beztroska gadanina Holmesa.
– Szkoda ka?dej chwili! – zawo?a?em. – Czy kaza? wezwa? doro?k??
– Nie wiem, czy mam tam jecha?. Chyba nie by?o na ?wiecie wi?kszego lenia ode mnie... to znaczy, gdy przyjdzie na mnie taka chwila, bo czasem potrafi? by? do?? czynny.
– Czeka? pan przecie? na podobn? okazj?!
– Jakie? to dla mnie mo?e mie? znaczenie? Przypu??my, ?e rozwik?am zagadk?. Mo?e pan by? pewien, ?e wtedy ca?a zas?uga przypadnie Gregsonowi, Lestrade'owi i kompanii. Wynika to z tego, ?e nie jestem ?adn? urz?dow? osob?.
– Ale on prosi pana o pomoc.
– Tak. Wie, ?e jestem m?drzejszy od niego i w cztery oczy to przyznaje. Lecz pr?dzej od- gryzie sobie j?zyk, ni? to powie przy kim? trzecim. Mo?emy jednak tam pojecha? i zobaczy?, o co chodzi. Zajm? si? t? spraw? dla w?asnej satysfakcji. Przynajmniej zabawi? si? ich kosz- tem. Jedziemy!
Szybkim ruchem naci?gn?? palto i w nag?ym przyp?ywie energii, kt?ra widocznie wzi??a g?r? nad apati?, szykowa? si? do wyj?cia.
– Prosz? wzi?? kapelusz, doktorze – powiedzia?.
– Chce pan, ?ebym te? pojecha??
– Tak, je?li nie ma pan nic lepszego w planie.
W chwil? potem siedzieli?my ju? w doro?ce i p?dzili?my jak szaleni na Brixton Road. Ranek by? mglisty i pochmurny. Nad dachami dom?w zawis?a szarobura zas?ona – jakby
odbicie brudnych ulic w dole. M?j towarzysz by? w wy?mienitym humorze i w najlepsze roz- gada? si? o skrzypcach z Cremony4 i o r??nicy mi?dzy Stradivariusem5 i Amatim6. Ja za? sie- dzia?em w milczeniu pod przykrym wra?eniem pogody i ponurej zagadki, kt?ra nas czeka?a.
– Pan jako? wcale nie przejmuje si? t? spraw?? – przerwa?em wreszcie muzyczne wywody
Sherlocka Holmesa.
– Nie mam jeszcze ?adnych danych – odpowiedzia? – a wszelkie teoretyczne rozwa?ania przed zapoznaniem si? z faktami uwa?am za kapitalny b??d. To wypacza ocen?.
– Zaraz ju? pan b?dzie mia? swoje dane – zauwa?y?em i wskaza?em palcem: – oto Brixton
Road, a tu, je?li si? nie myl?, mamy dom, kt?rego szukamy.
– Tak. Racja. Hej, prosz? stan??! – zawo?a? Holmes do doro?karza i cho? byli?my co naj- mniej o sto jard?w od celu, upar? si?, aby wysi???. Poszli?my wi?c dalej pieszo.
Dom numer 3 na Lauriston Gardens wygl?da? ponuro i gro?nie. By? jednym z czterech bu- dynk?w nieco cofni?tych od ulicy, z kt?rych dwa by?y zamieszkane, a dwa sta?y pustk?. Te ostatnie spogl?da?y trzema rz?dami melancholijnie pustych okien, bezdusznych i pos?pnych, tu i tam rozja?nionych tylko kartk? z napisem „Do wynaj?cia”, niby katarakt? na zmatowia?ej szybie. Niewielki ogr?dek, z wypryskami rachitycznej ro?linno?ci tu i ?wdzie, oddziela? ka?- dy z tych dom?w od ulicy, a w?ska, ???tawa ?cie?ka, mieszanina gliny ze ?wirem, przecina?a go w poprzek. Po nocnym deszczu grunt zamieni? si? w b?oto. Trzystopowy ceglany mur, uwie?czony drewnianymi sztachetami, opasywa? te ogr?dki. O ten mur opiera? si? teraz krzepki policjant otoczony grupk? gapi?w, kt?rzy wyci?gali szyje i wyt??ali wzrok, na pr??no staraj?c si? dojrze?, co si? dzieje w ?rodku.
4 C r e m o n a – miasto we W?oszech. W XVI, XVII i XVIII wieku wyrabiano tu s?ynne skrzypce.
5 Antonio S t r a d i v a r i (1644 – 1737) – s?ynny mistrz lutniczy z Cremony, zwany popularnie Stradivariusem.
6 Nicolo A m a n t i (1596 – 1648) – s?ynny mistrz lutniczy z Cremony, nauczyciel Stradivariusa.
17
Wyobra?a?em sobie, ?e Holmes z miejsca po?pieszy do domu i ca?y odda si? wyja?nieniu tajemnicy. Ale w rzeczywisto?ci by? on bardzo daleki od tego. Z niedba?? min?, kt?ra w moim mniemaniu w tych warunkach graniczy?a z poz?, przechadza? si? wzd?u? chodnika, oboj?tnie przygl?da? si? ziemi, niebu, przeciwleg?ym domom i sztachetom. Gdy z tym sko?czy?, po- szed? wolno, nie odrywaj?c oczu od ziemi, ?cie?k?, a raczej jej obrze?em z trawy. Dwa razy przystan??, a raz widzia?em, ?e si? u?miechn??, i s?ysza?em, jak co? wykrzykn?? z zadowole- niem. Na b?otnistym, wilgotnym gruncie pe?no by?o ?lad?w st?p. Nie pojmowa?em jednak, co Holmes m?g? tam dostrzec, skoro si? zwa?y, ?e policjanci przeszli tamt?dy parokrotnie. Ale ?e da? mi ju? niezwyk?e dowody swej przenikliwo?ci, ufa?em, ?e widzi tam co?, czego ja nie widz?.
Przy drzwiach domu powita? nas wysoki, bladolicy, jasny blondyn z notesem w r?ku. Wy- bieg? na nasze spotkanie i wylewnie u?cisn?? d?o? mego przyjaciela.
– To bardzo ?adnie, ?e pan przyjecha? – powiedzia?. – Nie pozwoli?em niczego dotkn??.
– Z wyj?tkiem tego – odpowiedzia? Holmes wskazuj?c na ?cie?k?. – Stado bawo??w nie narobi?oby wi?kszego m?tliku. Ale niew?tpliwie wyci?gn?? pan potrzebne wnioski, panie Gregson, nim pan na to zezwoli??
– Mia?em du?o roboty wewn?trz domu – wymijaj?co odpar? detektyw. – Jest tu ze mn? kolega Lestrade. By?em pewien, ?e on to zrobi.
Holmes spojrza? na mnie i uni?s? brwi ironicznie.
– Przy dw?ch takich ludziach, jak pan i Lestrade, trzeci nie znajdzie pola do popisu –
rzek?.
Gregson z zadowoleniem zatar? r?ce.
– My?l?, ?e zrobili?my wszystko, co tylko mo?na – o?wiadczy?. – To jednak dziwna spra- wa, a wiem, ?e pan takie lubi.
– Przyjecha? pan doro?k?? – zapyta? Sherlock Holmes.
– Nie.
– I Lestrade te? nie?
– I Lestrade nie.
– Chod?my wi?c obejrze? pok?j.
Zako?czywszy rozmow? tak niekonsekwentnym zdaniem, Holmes wszed? do domu, a
Gregson z wielce zdziwion? min? pod??y? za nim.
Kr?tki korytarz z zakurzon?, drewnian? pod?og? wi?d? do kuchni i s?u?bowych pokoi. Dwoje drzwi wychodzi?o na lewo i na prawo. Jedne musia?y by? zamkni?te od tygodni, dru- gie prowadzi?y do jadalni, pokoju, kt?ry by? scen? tajemniczej zbrodni. Holmes wszed? tam, a ja poszed?em za nim z tym dziwnym uczuciem, kt?re ogarnia mnie zawsze w obliczu ?mierci. Jadalnia by?a du?a, kwadratowa, a przez absolutny brak mebli wydawa?a si? jeszcze wi?k- sza. Wulgarne, jaskrawe tapety zdobi?y ?ciany. Gdzieniegdzie wida? by?o na nich wielkie plamy wilgoci, a tu i tam papier ca?ymi pasami zwisa? w d??, obna?aj?c ???ty tynk. Na wprost drzwi rzuca? si? w oczy kominek, a nad nim gzyms z imitacji marmuru. Na jednym rogu ster- cza? przylepiony ogarek ?wiecy z czerwonego wosku. W md?ym ?wietle, wpadaj?cym przez brudne szyby jedynego okna, wszystko wydawa?o si? szare, a gruby pok?ad kurzu jeszcze
pot?gowa? to wra?enie.
Ale te szczeg??y zauwa?y?em dopiero potem. Moj? uwag? zaj??a przede wszystkim strasz- na, nieruchoma posta? na deskach pod?ogi, nie widz?cymi, szklanymi oczami wpatrzona w bezbarwny sufit. By? to m??czyzna w wieku lat czterdziestu trzech lub czterech, ?redniego wzrostu, barczysty, z czarnymi k?dzierzawymi w?osami i kr?tk?, szczeciniast? brod?. Na so- bie mia? surdut z pierwszorz?dnego czarnego sukna, kamizelk? i szare spodnie. Ko?nierzyk i mankiety jego koszuli by?y nieskazitelnej bia?o?ci. Cylinder, wyszczotkowany i wypieszczo- ny, le?a? przy nim. Nieboszczyk zacisn?? r?ce, rozrzuci? ramiona, nogi podkurczy? i z??czy? mocno, jakby po rozpaczliwej walce o ?ycie. Na twarzy zastyg? mu wyraz przera?enia i na-
18
wet, tak mi si? wydawa?o, nienawi?ci, jakiej nigdy jeszcze u nikogo nie widzia?em. Ten z?y i straszny grymas w po??czeniu z niskim czo?em, t?pym, sp?aszczonym nosem i wystaj?c? szcz?k? upodabnia? go do ma?py, a nienaturalna, skurczona pozycja jeszcze bardziej zwi?k- sza?a to podobie?stwo. Styka?em si? ju? ze ?mierci? w jej najrozmaitszych postaciach, ale ?adna nie wyda?a mi si? tak odra?aj?ca jak ta, w tym mrocznym, ponurym mieszkaniu, tu? przy jednej z najg??wniejszych przedmiejskich arterii Londynu.
Lestrade, chudy, jak zawsze przypominaj?cy ?asic?, sta? przy drzwiach i przywita? si? z
Holmesem i ze mn?.
– Ta sprawa narobi szumu, prosz? pana – powiedzia?. – Przekracza wszystko, co widzia- ?em, a przecie? nie jestem niemowl?ciem przy piersi.
– Nie ma jeszcze ?adnej wskaz?wki? – zapyta? Gregson.
– Najmniejszej – tym samym tonem odpowiedzia? Lestrade.
Sherlock Holmes podszed? do zw?ok, przykl?kn?? i zbada? je dok?adnie.
– Jeste?cie, panowie, pewni, ?e nie ma ?adnych obra?e?? – zapyta? wskazuj?c palcem na liczne plamy i ?lady krwi dooko?a.
– Najzupe?niej pewni! – jednocze?nie wykrzykn?li detektywi.
– A wi?c ta krew to krew tego drugiego osobnika, przypuszczalnie mordercy, je?eli w og?le zachodzi tu morderstwo. Ten wypadek przypomina mi okoliczno?ci, kt?re towarzyszy?y ?mierci van Jansena w Utrechcie w 1834 roku. Pami?ta pan t? spraw?, panie Gregson?
– Nie, prosz? pana.
– Niech si? pan z ni? zapozna, naprawd?... powinien pan. Nie ma nic nowego pod s?o?cem. Wszystko to ju? by?o.
Gdy m?wi?, jego zr?czne, ruchliwe palce biega?y tu i tam. Obmacywa?y, naciska?y, rozpi- na?y guziki przy ubraniu zmar?ego, bada?y wszystko, podczas gdy nieobecnym wzrokiem b??- dzi? w przestrzeni, jak ju? to nieraz u niego widzia?em. Palce miga?y tak szybko, ?e trudno by?o dostrzec dok?adnie ich ruch. W ko?cu Holmes pow?cha? wargi zmar?ego i spojrza? na zel?wki jego lakierk?w.
– Nie ruszali?cie zw?ok? – zapyta?.
– Tylko tyle, ile wymaga?o ?ledztwo.
– Mo?ecie je zabra? do prosektorium – powiedzia?. – Niczego si? ju? tu nie dowiemy. Gregson mia? w pogotowiu czterech ludzi, kt?rzy na jego zawo?anie u?o?yli na noszach
zw?oki nieznajomego i wynie?li je z pokoju. Gdy podnosili cia?o, wylecia?a sk?d? obr?czka i z brz?kiem potoczy?a si? po pod?odze. Lestrade b?yskawicznie j? pochwyci? i zacz?? si? jej przygl?da? os?upia?ymi ze zdziwienia oczami.
– Kobieca obr?czka! – zawo?a? pokazuj?c j? nam na wyci?gni?tej d?oni.
Skupili?my si? przy nim i patrzyli?my na z?ote k??eczko. Nie by?o ?adnej w?tpliwo?ci, ?e zdobi?o ono kiedy? r?czk? panny m?odej.
– Kobieta znacznie komplikuje zagadnienie – powiedzia? Gregson. – A B?g mi ?wiadkiem, ?e i tak by?o do?? skomplikowane.
– A nie s?dzi pan, ?e je upraszcza? – zauwa?y? Holmes. – Z gapienia si? nic nam nie przyjdzie. Co nieboszczyk mia? w kieszeniach?
– Tu le?y wszystko – Gregson wskaza? na kupk? przedmiot?w. – Z?oty zegarek N 97163 firmy Barraud w Londynie. Z?oty ?a?cuszek do zegarka, ci??ki i masywny. Z?oty pier?cie? z maso?skimi emblematami. Z?ota szpilka do krawata z g??wk? buldoga i rubinami w miejsce oczu. Portfelik z rosyjskiej sk?ry na bilety wizytowe Enocha J. Drebbera z Cleveland, co zga- dza si? z literami E. J. D. na bieli?nie. Portmonetki nie by?o, a pieni?dze – razem siedem fun- t?w i trzyna?cie szyling?w – nieboszczyk nosi? luzem. Poza tym kieszonkowe wydanie „De- kamerona” Boccaccia, z nazwiskiem „J?zef Stangerson” na pierwszej karcie. No i dwa listy: jeden do E. J. Drebbera i jeden do J?zefa Stangersona.
– Na jaki adres?
19
– Do „American Exchange” Strand, do odebrania. Oba z Towarzystwa Okr?towego Guion. Dotycz? odjazdu statk?w z Liverpoolu. Jasne jest, ?e ten biedak lada dzie? mia? ruszy? w po- wrotn? drog? do Nowego Jorku.
– Czy ju? szukacie, panowie, tego Stangersona?
– Od pierwszej chwili, prosz? pana – odpar? Gregson. – Da?em og?oszenie do wszystkich gazet, a jednego z moich ludzi posia?em do „American Exchange”, tylko jeszcze nie wr?ci?.
– Czy telegrafowali?cie do Cleveland?
– Dzi? z samego rana.
– A o co pytali?cie?
– Po prostu opisali?my w kr?tkich s?owach wypadek i prosili?my o jakie? informacje, kt?re by si? nam mog?y przyda?.
– Czy nie pyta? pan o ?adne szczeg??y zwi?zane z jakim? punktem, kt?ry wydaje si? panu zasadniczy?
– Pyta?em o Stangersona.
– I to wszystko? Czy nie widzi pan tu nic, wok?? czego obraca?aby si? ca?a sprawa? Nie b?dzie pan telegrafowa? po raz drugi?
– Powiedzia?em ju? wszystko, co mia?em do powiedzenia – ura?onym tonem odpar?
Gregson.
Sherlock Holmes zachichota? i ju? chcia? co? odpowiedzie?, kiedy Lestrade, kt?ry pozosta? we frontowym pokoju, gdy my?my rozmawiali w hallu, pojawi? si? w drzwiach. Min? mia? napuszon? i zaciera? r?ce z ukontentowania.
– Panie Gregson – powiedzia?. – Tylko co zrobi?em donios?e odkrycie, kt?re usz?oby uwa- gi wszystkich, gdybym nie wpad? na pomys? dok?adnego zbadania ?ciany.
Ma?emu cz?owieczkowi, gdy to m?wi?, b?yszcza?y oczy i wida? by?o, ?e z trudem hamuje rado?? z pogn?bienia kolegi.
– Chod?cie, panowie – nagli? cofaj?c si? szybko do pokoju, kt?ry teraz, po zabraniu gro?- nych zw?ok, wydawa? si? nieco przyjemniejszy. – Sta?cie tu!
Zapali? zapa?k? o podeszw? swego buta i o?wietli? ?cian?.
– Sp?jrzcie! – zawo?a?.
M?wi?em ju?, ?e tapeta cz??ciowo odpad?a od ?ciany. W tym k?cie pokoju du?y kawa? ???tawego, surowego muru by? zupe?nie ogo?ocony. W poprzek niego widnia?o napisane krwi? jedno jedyne s?owo:
RACHE
– Prosz?! – tryumfowa? detektyw z min? iluzjonisty, kt?remu uda?a si? sztuka. – Przega- piono ten napis, bo jest w najciemniejszym k?cie pokoju, a nikt nie domy?li? si? tu zajrze?. Morderca wypisa? to w?asn? krwi?. Sp?jrzcie, jak sp?yn??a po murze! To wyklucza podejrze- nie o samob?jstwie. Czemu morderca wybra? ten k?t? Powiem panom. Widzicie ?wiec? nad kominkiem. Pali?a si? w czasie zab?jstwa. A gdy si? pali?a, ten k?t by? najja?niejszy w ca?ym pokoju.
– A teraz, kiedy pan to znalaz?, co to znaczy? – lekcewa??co zapyta? Gregson.
– Znaczy? Jak to! Znaczy, ?e ten, co pisa?, zamierza? wypisa? imi? Rachela, lecz co? mu przeszkodzi?o, Zapami?tajcie, panowie, moje s?owa: gdy tajemnica si? wyja?ni, dowiecie si?, ?e w zbrodni? t? wmieszana jest jaka? kobieta imieniem Rachela. Mo?e si? pan ?mia? do wo- li, panie Holmes. Jest pan bardzo m?dry i sprytny, ale stary pies ma najlepszy w?ch, jak si? pan przekona.
– Bardzo pana przepraszam – powiedzia? Holmes, kt?ry swym niewczesnym ?miechem zi- rytowa? ma?ego cz?owieczka. – Oczywi?cie panu przypada zas?uga znalezienia napisu i oczy-
20
wi?cie ma pan racj? m?wi?c, ?e musia? go nakre?li? drugi uczestnik tego tajemniczego zda- rzenia. Nie mia?em jeszcze czasu zbada? pokoju, ale zrobi? to zaraz, je?li panowie pozwol?.
Z tymi s?owami wyci?gn?? z kieszeni zwijan? ta?m? miernicz? i wielkie, okr?g?e szk?o po- wi?kszaj?ce. Uzbrojony w te dwa narz?dzia, ruszy? doko?a pokoju, zatrzymuj?c si? tu i tam, czasem przykl?ka?, a raz nawet plackiem po?o?y? si? na pod?odze. Tak poch?on??y go te bada- nia, ?e zapomnia? o ca?ym ?wiecie. Bez przerwy m?wi? co? do siebie pod nosem, pogwizdy- wa? wydawa? pomruki, a nawet okrzyki jakby zach?ty czy zadowolenia. Przypomina? mi ra- sowego psa, dobrze u?o?onego go?czaka, kr???cego po chaszczach, popiskuj?cego w zapale, nim nareszcie uda mu si? wpa?? na stracony ?lad. Z g?r? dwadzie?cia minut ugania? wko?o, dok?adnie mierz?c odleg?o?? mi?dzy jakimi? nieuchwytnymi dla mnie znakami i czasem, w r?wnie niezrozumia?ym celu, przyk?adaj?c miark? do muru. W jakim? miejscu bardzo ostro?- nie zebra? ma?? kupk? szarego py?u z pod?ogi i wsypa? go do koperty. W ko?cu przyjrza? si? przez powi?kszaj?ce szk?o napisowi na ?cianie, z najwi?ksz? skrupulatno?ci? badaj?c liter? po literze. Sko?czywszy z tym wydawa? si? zupe?nie zadowolony z wyniku, bo schowa? miark? i szk?o do kieszeni.
– M?wi si?, ?e geniusz to bezgraniczna zdolno?? znoszenia trud?w – zauwa?y? z u?mie- chem. – To z?a definicja, ale s?uszna dla pracy detektywa.
Gregson i Lestrade przygl?dali si? manewrom swego kolegi amatora ciekawie, lecz lekce- wa??co. Najwidoczniej nie rozumieli tego, co ja pocz??em ju? pojmowa?: ?e Holmes nawet w najmniejszej czynno?ci zmierza? do okre?lonego i zupe?nie realnego celu.
– No i jakie? jest pa?skie zdanie? – zapytali.
– Ograbi?bym pan?w z zas?ugi, gdybym mia? im pom?c w tej sprawie – odrzek? Holmes. – Obaj spisujecie si? dot?d tak dobrze, ?e szkoda by?oby si? w to wtr?ca? – ci?gn?? z lekk? iro- ni?. – Je?eli, panowie, zechcecie ?askawie informowa? mnie o post?pach ?ledztwa, z rado?ci? pomog? rad? w miar? moich si?. Tymczasem chcia?bym jeszcze pom?wi? z konstablem, kt?ry znalaz? zw?oki. Czy mog? prosi? o jego nazwisko i adres?
Lestrade zajrza? do notesu.
– John Rance. Teraz jest po s?u?bie. Znajdzie go pan pod numerem 46 Audley Court, Ken- nington Park Gate.
Holmes zanotowa? adres.
– Chod?my, doktorze – powiedzia?. – Wpadniemy do niego. A panom powiem jedn? rzecz, kt?ra mo?e si? w ?ledztwie przyda? – zwr?ci? si? do detektyw?w. – Pope?niono tu morder- stwo. Morderc? jest m??czyzna mierz?cy ponad sze?? st?p wzrostu, w kwiecie wieku. Jak na sw?j wzrost ma ma?? stop?. Nosi? ci??kie buty z szerokimi noskami i pali? cygaro gatunku
„trichinopoly”. Przyby? tu ze sw? ofiar? doro?k? ci?gnion? przez konia, kt?ry mia? trzy pod- kowy zdarte, a jedn? now? na prawej przedniej nodze. Nale?y przypuszcza?, ?e morderca ma twarz rumian?, a paznokcie na prawej r?ce wyj?tkowo d?ugie. Niewiele tych wskaz?wek, ale mog? si? panom przyda?.
Lestrade i Gregson spojrzeli na siebie u?miechaj?c si? nieufnie.
– Je?eli tego cz?owieka zamordowano, to jak? – zapyta? Lestrade.
– Trucizna – jednym s?owem odpar? Holmes i ruszy? do wyj?cia. – I jeszcze co?, Lestrade – dorzuci? odwracaj?c si? przy drzwiach. – Rache to po niemiecku „zemsta”, niech wi?c pan nie traci czasu na poszukiwania jakiej? tam Racheli.
I wypu?ciwszy t? partyjsk? strza??7 wyszed? zostawiaj?c detektyw?w w niemym zdziwie- niu.
[/CENTER]